Kilka słów o relatywizmie dziejowym
Każda społeczność posługuje się własną narracją historyczną. Od zawsze nadrzędną cechą pozostaje gloryfikacja swoich (w tym sojuszników) oraz deprecjacja obcych (w szczególności wrogów). Tendencja owa dotyczy jednostek i działalności grupowej, stanowiąc naturalne spoiwo zwłaszcza dla wspólnot narodowych. Przy czym rozróżnienie pomiędzy akceptacją a negacją ma charakter służebny wobec bieżącej polityki (wewnętrznej czy zagranicznej) lub ideologii, więc z natury rzeczy jest koniunkturalne i zmienia się w czasie. Stąd okresowo zdarza się weryfikacja oficjalnej wersji, co nie powinno bulwersować, jeżeli jednocześnie nie zakłamuje się faktografii.
Zarazem wszelka zbiorowość ludzka – bodaj w każdej generacji – wydaje osobników niegodnych, a mających w jakimś ułamku znaczenie historyczne. Normalnym zjawiskiem i wręcz prawem moralnym, wydaje się wówczas marginalizowanie albo przemilczanie, żeby uniknąć publicznego prania brudów z przeszłości – w imię racji stanu czy integracji wewnętrznej. Ten mechanizm, czyli wspomniana narracja historyczna, występuje powszechnie na kartach podręczników, pisanych we wszystkich językach. Wszelako niewygodne epizody z czasów minionych łatwo wykorzystać w różnego rodzaju rozgrywkach politycznych, czego w realiach krajowych doświadczaliśmy w nadmiarze, a apogeum wcale nie przypada na ostatnie lata.
Na płaszczyźnie międzynarodowej podobne zachowania bywają raczej wyważone, mimo wszystko dając świadectwo postępu cywilizacyjnego. Jeżeli już się pojawią i nie przekraczają dopuszczalnej tolerancji interpretacyjnej, to kontekst historyczny zwykle staje się sygnałem subiektywnego nieukontentowania z relacji współczesnych. W takim momencie próby narzucania własnej narracji historycznej muszą być chybione, bowiem żadna ze stron nie posiada wystarczającego pola manewru, żeby osiągnąć kompromis. Najgorszym rozwiązaniem byłaby licytacja na to – parafrazując klasyka – czyje szambo przyjemniej pachnie, ewentualnie odwrotnie.
Zatem nie należy oczekiwać ujednolicenia wykładni dziejowej, co samo w sobie jest sprzeczne z porządkiem naturalnym, dostarczając kolejnych pretekstów do prowokacyjnych zachowań. Priorytety są zupełnie inne, lecz dotyczą już nieco odmiennej materii.
Natomiast w ramach niniejszego tekstu mieści się cytat z korespondencji Katarzyny II, na okoliczność zatargów pomiędzy Rosją a Prusami, gdy oba państwa nie mogły porozumieć się w sprawie ostatecznego podziału Rzeczpospolitej po upadku powstania kościuszkowskiego (1794). Sam Naczelnik przebywał w więzieniu rosyjskim, a generał Antoni Madaliński znajdował się pod nadzorem pruskim, trzymany w odwodzie do ewentualnego podburzenia Polaków na spornych terytoriach.
Cesarzowa zdegustowana takim obrotem sprawy, mając na uwadze króla pruskiego, napisała następujące słowa:
„Jeżeli gruby Wilhelm puści na mnie swego ciemięgę Madalińskiego, ja mu wypuszczę moje biedne bydlę Kościuszkę, który wciąż choruje i jest łagodny jak baranek, ale myślę, nie byłby od tego, aby rzucić się na grubasa” (M. Bobrzyński, Dzieje Polski w zarysie, Warszawa 1931 t. 3 s. 18).
Ostatecznie Prusy przystały na traktat rozbiorowy, wynegocjowany w Petersburgu 24. października 1795 roku. Później występowały może bardziej cyniczne i skuteczniejsze próby poszczucia przeciwko sobie polskich patriotów w zupełnie obcym interesie. Jednak niepowtarzalna stylistyka rosyjskiej władczyni zasługuje na trwałą pamięć – powinna być wiecznie żywa w naszych umysłach.
Nie można też zapominać, że II wojnę światową wywołał Franek Dolas, a po 1945 roku rozpętał się pokój.
Dodaj komentarz